Prawo wszystkich ludzi

Miałem tylko kilka godzin, jak każdej jesieni byłem w jakimś koszmarnym biegu. Jechałem z Podkarpacia na Dolny Śląsk i wiedziałem, że jeśli w tym natłoku zdarzeń nie zatrzymam się choćby na chwilę w lesie, to po prostu zwariuję.
Wstałem więc dużo wcześniej, trasa była dla mnie tego dnia łaskawa, po kilku godzinach jazdy zaparkowałem auto na pustym parkingu pod Złotym Jarem. Lubię to miejsce, wracam tam, kiedy tylko mogę.
Wrzuciłem do torby termos z herbatą, dwa jabłka i jakiegoś niedojedzonego batona, które jedno z dzieci ukryło w drzwiach auta. A potem ruszyłem czerwonym szlakiem w stronę Jawornika Wielkiego.
Bukowy las był cichy i mokry. Niskie chmury wisiały tuż nad czubkami najwyższych drzew. Było zimno, szedłem szybko, by jakoś się rozgrzać. Ale nie uszedłem za dużo. Po dwóch kwadransach marszu zobaczyłem pierwszą tabliczkę informującą o robotach leśnych i zakazie wstępu do lasu. Zerknąłem na mapę i zmieniłem kierunek. Po kwadransie kolejna tabliczka odcięła mi drogę. Podjąłem trzecią próbę, znów ruszyłem tam gdzie mi było wolno, a nie tam, gdzie chciałem. I znów tabliczka. Teraz już widziałem to dokładnie na mapie. Cała, ogromna połać terenu została zamknięta pod pretekstem prac leśnych.
Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w las. Nie usłyszałem niczego poza kapaniem wody. Żadnego traktora, harvestera, choćby jednej, łańcuchowej piły. A potem uświadomiłem sobie, że jest sobota, zbliża się godzina czternasta i prawdopodobieństwo, że ktoś tu dziś wykonuje jakiekolwiek prace leśne jest bliskie zeru.
Ale las pozostawał zamknięty.
Zszedłem z zamkniętych dróg i omijając niedostępny dla mnie obszar ruszyłem po prostu na przełaj. Po trzech godzinach marszu, siedziałem już w Złotym Jarze chowając pod stołem ubłocone po kolana nogi.
Nie byłbym taki brudny, gdyby ktoś nie zmusił mnie do przedzierania się przez las poza wytyczonymi drogami.
„Chodzenie skupia się nie na liniach wytyczających granice, pochodnych systemu własności, które rozbijają ziemię na kawałki, ale na ścieżkach, które są jak gdyby układem krążenia spajającym cały organizm. W tym sensie chodzenie jest przeciwieństwem posiadania” – pisze Rebecca Solnit w arcygenialnej książce „Zew włóczęgi” opowiadając historie ruchów społecznych, które doprowadziły do otwarcia niezamieszkałych terenów dla wędrowców. W Stanach Zjednoczonych był to Sierra Club założony przez Johna Muira w 1892 roku. W Wielkiej Brytanii, gdzie dziewięćdziesiąt procent ziemi jest w rękach prywatnych, wywodzący się z klasy robotniczej ramblersi zmusili właścicieli ziemskich do zaakceptowania prawa przejścia przez ich posesje. W Niemczech takie wędrówki uskuteczniała młodzież z ruchu cudownych ptaków – Wandervogel, organizacji, którą rozpędzili dopiero naziści przejmując niektórego jej elementy na potrzeby Hitlerjugend. W Szwecji zaś za prawem nieskrępowanego zakazami dostępu do przyrody stał urodzony w Ljungby prawnik – Gunnar Carlesjö. Studiował w Uppsali, tam poznał jednego z najważniejszych szwedzkich filozofów prawa – Axela Hägerströma. Z czasem ich relacja stała się jeszcze bliższa, bo Carlesjö poślubił bratanicę swojego profesora.
Hägerström był krytykiem tradycyjnych koncepcji prawa, które opierały się na absolutnych wartościach moralnych i ideach naturalnego prawa. Uważał, że takie nie istnieją. Zamiast tego, promował pogląd, że prawo powinno być rozumiane jako zbiór norm społecznych, które są wynikiem wspólnego porozumienia w danym społeczeństwie. Carlesjö przejął ten sposób myślenia. Po pracy w okręgowych i apelacyjnych sądach trafił w końcu na stanowisko sekretarza w komisjach parlamanetarnych. Jedna z nich, ta dotycząca rekreacji, zajmowała się pod koniec lat trzydziestych problemem dostępu do przyrody. Sądy w całym kraju zmuszone były bowiem rozstrzygać spory związane z możliwością uprawiania turystyki, zbierania grzybów i jagód czy innych aktywności na terenach należących do prywatnych właścicieli.
I tak właśnie narodziło się alemansrätten – prawo wszystkich ludzi, które dziś jest jednym z elementów szwedzkiej tożsamości. W 1940 roku Carlesjö, kierując się koncepcjami Hägerströma jako pierwszy orzekł, że każdy powinien mieć prawo do nieskrępowanego korzystania z zasobów pozaludzkiej przyrody, pod tym jednakże warunkiem, że jej nie niszczy, oraz nie narusza swobody innych. To orzeczenie, dało początek kolejnym dyskusjom, a z czasem regulacjom, które ulokowały w szwedzkim systemie prawnym a w 1994 roku zostały wpisane do szwedzkiej konstytucji.
Allemansrätten daje każdemu prawo do swobodnego poruszania się po terenach leśnych i wodnych, zarówno publicznych, jak i prywatnych, zbierania owoców leśnych, takich jak jagody i grzyby, oraz korzystania z zasobów naturalnych, biwakowania w określonych warunkach, zazwyczaj z zachowaniem odległości od zabudowań (około 150 metrów) oraz korzystania z wód do pływania i wędkowania.
Prawo to wiąże się także z konkretnymi obowiązkami – swobodne biwakowanie może się odbywać tylko z zachowaniem prywatności właścicieli gruntów. Zabronione jest niszczenie środowiska naturalnego, zakłócanie życia dzikich zwierząt, a miejsce biwaku czy dłuższego pobytu należy zostawić oczywiście w takim stanie, w jakim je zastało. Co ciekawe allemansrätten działa również w parkach narodowych, z tym jednak zastrzeżeniem, że niektóre z nich mogą wprowadzać dodatkowe regulacje i ograniczenia związane z koniecznością ochrony co bardziej wrażliwych ekosystemów.
Idea sformułowana po raz pierwszy przez Axela Hägerströma i Gunnara Carlesjö rozprzestrzeniła się z czasem na inne kraje skandynawskie. Podobne regulacje obowiązują Finlandii ( pod nazwą jokamiehenoikeus), na Islandii (ale biwakowanie możliwe jest tylko na terenach publicznych, właściciele działek prywatnych mogą go zakazać z czego skwapliwie korzystają zwłaszcza w ostatnich latach, w których napływ turystów jest ogromny. W Norwegii tamtejsze allemannsretten opatrzono całkiem poetycką deklaracją, brzmiącą tak: „Prawo do wędrowania jest wolnym dobrem publicznym i częścią naszego dziedzictwa kulturowego”.
Dla przybysza z Polski korzystanie z tych przywilejów to ciągle doświadczenie o nieco abstrakcyjnym posmaku. Gdy pierwszy raz wędrowałem z plecakiem przez park narodowy na płaskowyżu Hardangervidda w południowej Norwegii, każdego wieczora kładłem się w swoim namiocie spać z poczuciem, że zaraz jakiś parkowy strażnik zjawi się by wlepić mi słony mandat za biwakowanie na dziko. Pozbyłem się go dopiero po kilku dniach wędrówki.
Co ciekawe allemansrätten nie obowiązuje w Danii. Tam władze wytyczyły po prostu kilkaset stref umożliwiających swobodne biwakowanie. W podobnym kierunku idą regulacje w Polsce. W 2019 roku Lasy Państwowe ruszyły z programem pilotażowym „Zanocuj w lesie”. W pierwszych miesiącach jego działania nadleśnictwa dość niechętnie wyznaczały obszary, na których dopuszczone było nocowanie. Dziś jednak sytuacja wygląda zupełnie inaczej – rzut oka na mapę pozwala się przekonać, że jest ich w całej Polsce kilkaset. Mieszkam w samym centrum Warszawy, w promieniu trzydziestu kilometrów, a więc niezbyt forsownej, rowerowej wycieczki, mam takich obszarów pięć. I jest to jakoś uspokajające.
Czy gdyby w Polsce obowiązywało allemansrätten, mógłbym w czasie mojej wędrówki przez Góry Złote swobodnie przejść przez teren objęty wycinką? Nie, ale rzecz nie tyle w regulacjach, co w obyczaju. Zakorzenienie tego prawa w społeczeństwach skandynawskich czyni sytuację, która mnie spotkała po prostu mniej prawdopodobną. W piątek po robocie robotnicy leśni zasłoniliby pewnie tabliczki ograniczające dostęp do takiej wielkiej połaci lasu i zamykające szlak, tak żeby inni, w czasie weekendu mogli również z tego lasu skorzystać.
Tekst powstał we współpracy z marką Fjällräven