Pojechałem taczką na Gassy!
I to E L E K T R Y C Z N Ą !
(Materiał powstał we współpracy z marką Bosch eBike Systems)
Podobno są tacy korbanci, którzy specjalnie przeprowadzają się do południowych dzielnic Warszawy, by mieć bliżej na Gassy. Na pewno są i tacy, którzy w rowerowej eksplozji jaka się na tamtejszych trasach odbywa zwęszyli niezły biznes. Może i coraz trudniej w ostatnich latach na Gassach pojeździć w ciszy i spokoju, ale okupić się już w rowerowe dobra to można od stóp do głów. Tak czy inaczej są Gassy mekką warszawskich miłośników i miłośniczek szos, są areną zmagań indywidualnych i grupowych, są targowiskiem kudosów i promenadą, na której prezentuje się najnowsze kolarskie outfity.
Ogólnie to staram się od jakiegoś czasu omijać…
Tym razem na Gassy trafiłem z taczką przez przypadek. Wymyśliłem sobie po prostu, że pojadę wzdłuż Wisły trochę ją pofotografować, a trochę zwyczajnie popatrzeć na nią i ptaki. I że pojadę cargo, żeby móc wziąć tyle sprzętu ile chcę. Załadowałem rower po korek: kilka aparatów, statywy, luneta, lornetka, prowiant, kalosze, woda, hamak i dodatkowa bateria. Idealny plan był taki, że wyjadę przed świtem, żeby o brzasku być już nad rzeką. Ale planowanie takich rzeczy w czerwcu oznacza, że właściwie nie ma sensu się kłaść. Wyjechałem więc o 4, gdy było zupełnie jasno.
(Pani w sklepie całodobowym, w którym kupowałem jogurt na drogę: Boże, po co pan jedzie?)
Zamierzałem jechać tak długo na południe, aż zużyję niecałą połowę baterii, a potem po prostu zawrócić. Przeleciałem przez puste miasto, kładką pod Łazienkowskim przeskoczyłem na prawy brzeg, bo bardzo lubię tamtejszą ścieżkę wzdłuż rzeki, która pozwala ominąć osiedlowy mordor na Burakowskiej. Dopiero Siekierkowskim wróciłem na lewy brzeg i pocisnąłem na południe jadąc wałem.
Gdzieś przed Ciszycą zobaczyłem pierwszego z nich. A właściwie to on zobaczył mnie. Wyskoczył mi zza pleców, minął dostojnie i dopiero po kilku metrach obrócił się żeby sprawdzić czy na pewno widział, to co widział. Tak kolego, zobaczyłeś tego poranka cargo na Gassach.
I dopiero wtedy sobie to uświadomiłem – że oto jadę elektrycznym rowerem towarowym po świętych, podstołecznych asfaltach.
Im bardziej dzień się rozzuchwalał, tym więcej ich mijałem – jechali pojedynczo albo parami, ale minąłem też kilka mniejszych i większych peletonów. To z jednego z nich usłyszałem:
– Uwaga na taczkę! Taczka po prawej!
A potem minęli mnie z szumem gumy toczonej po asfalcie wysiłkiem ich wygolonych łyd.
Ja jechałem we koszuli i długich spodniach, bo wiedziałem, że będę wielokrotnie właził w krzaki.
Ale piękna była to wyprawa – co chwila odbijałem z głównej trasy na nadrzeczne ścieżki, gapiłem się na ptaki i szeroko rozlaną Wisłę. Rower bujał się miękko na wybojach. Gryzłem zabrane z domu kanapki i nasłuchiwałem żurawi w oddali. W Góra Kawiarnia wypiłem kawę i przeskoczyłem mostem na prawy brzeg. Tam w Kępie Nadbrzeskiej uwierzyłem jakiemuś gospodarzowi, że “szlak na wale ładnie wykoszony” i “można jechać prawie do samej Warszawy”. Wykoszone było, ale pierwszych dwieście metrów. Tak “wpłynąłem na suchego przestwór oceanu” a “wóz mój nurzał się w zieloność”. Gdy trawy zaczęły mnie przerastać zjechałem (po schodach) z wału i pognałem w stronę promu w Gassach. A stamtąd, znów mijając rozpędzone peletony wróciłem już do domu.
Zrobiłem tego dnia 90 kilometrów, rowerem z ładunkiem ważącym prawie dwadzieścia kilogramów. Bez prądu bym tego nie zrobił. Rower nie jechał za mnie – jechał ze mną. Na dowód załączam tabelki z pulsometru rejestrującego moje tętno na odcinku Warszawa – Góra Kalwaria. Nie jest to może wykres wyczynowca, ale nie jest to też zapis pracy serca kogoś, kto siedział bezczynnie na siodełku.
Da się rowerów z prądem używać tak, żeby się zmęczyć. Wystarczy ustawić wspomaganie na minimum.
PS. Ta zapasowa bateria się nie przydała.