Po starych ścieżkach (gravelem przez Wielkopolski Park Narodowy)
Już nawet nie pamiętam kiedy tak było. Że pusty peron, ja na nim i czekanie na pociąg, który nie wiadomo kiedy i czy w ogóle przyjedzie. Ale po spotkaniu Konarzewie powiedzieli mi żeby lepiej do Szreniawy pojechać na ten pociąg, bo szybciej będę w Poznaniu i szansa na złapanie ostatniego do Warszawy zwiększy się o siedem minut.
To pojechałem.
To była dobra puenta tego całego dnia. Pusty, rozgrzany peron i to czekanie.
Lubię spotkania w małych miejscowościach i wioskach. A to Konarzewo jest na tyle blisko Poznania i Wielkopolskiego Parku Narodowego, że postanowiłem wziąć rower z Warszawy i zrobić sobie podróż sentymentalną. Załatwiłem dwie sprawy w Poznaniu i ruszyłem wzdłuż Warty, przez Luboń, a potem dalej aż do WPN-u. Chciałem przejechać całą tę trasę, którą miałem schodzoną z harcerzami dziesiątki razy. Nic nie pamiętałem. Wszystko było nowe. Ale leciało mi się tam przednio, złapałem flow, czasami aż za bardzo. Kilka razy poczułem dobicie i wiedziałem, że jeśli mam dotrzeć do celu bez zmieniania dętki, to muszę zwolnić. Poza tym chciałem stanąć nad Wirynką, małą rzeczką, która wpada do Warty gdzieś na wysokości Łęczycy. Gdy byłem w zuchach, drużynowy zabrał nas w to miejsce i tam rozpoczęliśmy wielką wyprawę w poszukiwaniu źródeł tej rzeki. To była największa podróżnicza przygoda, jaką kiedykolwiek przeżyłem. Jadąc tam dzisiaj bałem się co zastanę. Nad głową latały mi F-16 z Krzesin i w sumie pomyślałem, że ten ich huk towarzyszył bardzo wielu naszym harcerskim wyprawom. Wtedy kojarzył się tylko z bezpieczeństwem – że jesteśmy w NATO. Dziś ten huk budził mój niepokój, bo domyślałem się czemu latają.
No więc bałem się co zobaczę, czy ta Wirynka w ogóle jeszcze płynie. Płynęła, wyglądała tak jak kiedyś. Zanurzyłem w niej stopy i zacząłem się zastanawiać kiedy zanurzałem stopy w strumieniu na początku października. A potem znów przeleciał samolot. Na spotkanie w Konarzewie dojechałem prawie spóźniony.